Pierwszym tuszem, który używałam na początku mojej przygody z makijażem, był taki, który:
a) był tani (ok.10 zł.)
b) łatwo dostępny (Rossmann)
c) miał dobrą szczoteczkę (zwykła z włosia)
Jeśli chodzi o tusze to używałam kilku, jeśli znajdowałam taki, który mi odpowiadał w danym momencie, zostawał ze mną na dłużej. Do momentu, kiedy moje rzęsy nie przyzwyczaiły się do danego produktu i po prostu przestał działać. Wtedy zaczynałam szukać czegoś nowego.
Tym tuszem był produkt Miss Sporty XX Volume. Nawet nie wiem czy jest jeszcze dostępny na rynku. Bardzo lubiłam jego szczoteczkę (jedną mam nawet do dzisiaj-służy mi jako szczoteczka do nakładania olejku rycynowego na rzęsy).
Minusem tego tuszu było to, że właściwie nie podkreślał rzęs, a z moimi, które mają problem z podkręcaniem w ogóle nie ruszał.
Wtedy, gdy go używałam, tak na prawdę nie potrzebowałam nic więcej, oprócz dobrego wyczesania i delikatnego podkreślenia rzęs (takiego, którego nie było właściwie widać).
Kolejnym tuszem, który zakupiłam był Rimmel London Glam’eyes to była moja pierwsza przygoda z tuszem zupełnie innym pod względem ceny, a także jeśli chodzi o szczoteczkę. Glam’eyes ma silikonową szczoteczkę, która na początku nie raz lądowała w moim oku.
Na początku tusz świetnie sobie radził z moimi rzęsami – cudownie je rozdzielał, na dodatek ładnie je podkreślał. To było coś zupełnie innego po produkcie Miss Sporty.
Niestety tak jak w przypadku poprzedniego tuszu do rzęs po 3 opakowaniach moje rzęsy się do niego przyzwyczaiły…
Później był krótki epizod z tuszem do rzęs Avon supershock, który miał szczoteczkę silikonową, grubą, ale za to bardzo poręczną. Świetnie sobie radził z rzęsami, jednak szczoteczka za często lądowała w moim oku, dlatego przestałam go używać i zaczęłam szukać czegoś innego.
Kolejne krótkie epizody dotyczyły tuszów Joko, a także Grashki, które dostałam do testów. O ile Grashka zupełnie mi nie podpasowała, o tyle jeden z tuszów Joko (podkręcający) bardzo fajnie zachowywał się w kwestii moich rzęs. Myślałam nawet, że znalazłam ideał, ale w rezultacie go nie używałam i oddałam mamie. Jej rzęsy dużo lepiej działają na tusze, także dzięki temu tuszowi miała firanki. Ja niestety nie.
To samo było z wygranym tuszem Loreal Lash Architect 4D, który jako kolejny na moich rzęsach wyglądał fatalnie. Poza tym nie podobała mi się jego szczoteczka. Tragicznie sklejała rzęsy. Za to u mojej mamy na rzęsach robił cuda…
Długa miłość, a zarazem wielki powrót do firmy Rimmel London, czyli tusz Sexy Curves. Długa, a właściwie bardzo długa przygoda z tym tuszem, bo był ze mną ze 2-3 lata.
Dlaczego z niego zrezygnowałam?
A dlatego, że zaczęło mnie denerwować, że często w Rossmannie natrafiałam na wyschnięte tusze, które przestawały ,,działać” po miesiącu. Przestało mi się to kalkulować. Poza tym przeczytałam o tuszu Lovely Pump Up, który jest ze mną już któryś miesiąc. Bardzo lubię go za szczoteczkę, a także za to, że jest tani i łatwo dostępny.
Wracamy do punktu wyjścia, bo zaczęłam od tuszu taniego, łatwo dostępnego itd., później były eksperymenty z tuszami droższymi, słabiej dostępnymi, aż w końcu znalazłam póki co jeden z moich ulubionych tuszów do rzęs.
Czy przez ten czas znalazłam ideał?
Ideał to bardzo duże słowo, ale na pewno wrócę do Sexy Curves, bo ma genialną szczoteczkę. Myślę, że będę go jednak stosować na zmianę z tuszem Wibo, żeby moje rzęsy nie przyzwyczajały się do jednego produktu.
Hej, osobiście absolutnie zgadzam się z powyższym !
Ja obecnie używam tuszu z Oriflame i bardzo się polubiliśmy. Wcześniej miałam Eveline, też doskonale się sprawdzał. Natomiast totalnie się nie sprawdził MaxFactor 2000 calorie.